ACTA SRACTA

Od rana nic, tylko się z Was śmieję.

Na Wykopie połowa głównej to „protesty” przeciwko ACTA. Są nawet plany obalenia rządu – no trzymajcie mnie, bo pęknę ze śmiechu.

W końcu załapaliście.

W końcu widzicie, gdzie oni Was mają. Mieli Was od samego początku, ale dopiero teraz to widzicie.

Mają Was w dupie. Bo tam jest Wasze miejsce. Na nic więcej nie zasługujecie.

Po czterech latach bezustannego ruchania w dupsko, podwyższania podatków, zwiększania wydatków, rozszerzania aparatu administracyjnego i ogółem – po caluśkiej kadencji beznadziejnych rządów, ukaraliście PO utratą aż dwóch punktów procentowych.

Dlaczego więc niby mieliby Was traktować poważnie? Jesteście frajerami i jak frajerzy traktowani będziecie. Taki jest naturalny i słuszny porządek świata.

A zresztą – jesteście żałośni, że obudziliście się dopiero teraz, kiedy zagrozili Wam odebraniem kwejka i pornosów z neta. Śmiech mnie ogarnia. W końcu trafili na coś, na czym Wam zależy, co się liczy w Waszym życiu? Chuj z podatkami, z czystym złodziejstwem rządów, z aferami, z kłamstwami – wkurzyliście się, bo zabierają Wam Wasze źródło rozrywki. Coś, co „widzicie” (Bastiat pozdrawia). A przecież podatków w cenie każdego produktu nie widzicie, więc Was to gówno obchodzi.

Zresztą, co z tego. Poplujecie się parę dni. A potem zapomnicie. Wybory dopiero za parę lat – do tego czasu to zdążycie zapomnieć dziesięć razy. Jak zwykle. I tak Was zresztą przekupią kiełbasą wyborczą. Np. Tusk da w programie „obniżenie VAT-u”, mimo że sam go podniósł w trakcie swoich rządów – tak zrobił przy ostatnich wyborach. A i tak do teraz nie obniżył.

A nawet jeśli nie, to i tak pewnikiem wybierzecie kolejnego palanta, co Wam poobiecuje złote góry. Dla mnie to wszystko jedno, którego. Obstawiam Palikota – widzę, że staje się trędi. Albo SLD – powoli wraca do łask. Wszakże swoje przepieprzone rządy i swoje afery mieli z dekadę temu – tak daleko Wasza pamięć nie sięga. Wy pamiętacie ostatnie pół roku.

Internetem się przejęli, a o benzynie za 6 złotych to jakoś nikt nie wspomina. Wyobrażacie sobie to, jakby dziesięć lat temu, gdy była po 2 złote, podnieść nagle jej cenę do obecnej? No rewolucja by była normalnie i jedno wielkie WTF. Ale okazuje się, że wystarczy to rozciągnąć w czasie – i nikt już nie ma z tym problemu zbytnio. Jak z tą żabą – co to wrzucona z zimnej wody do wrzątku, od razu z niego wyskoczy, ale trzymana w powoli podgrzewanej wodzie będzie w niej siedzieć, aż się ugotuje.

Więc jak już tylko czekam, aż się ugotujecie. To Wasz los, Wasze przeznaczenie, na które sobie zasłużyliście. I nawet już się nie wkurwiam. Tylko się śmieję. Bo co nam pozostało?

A tak swoją drogą – ACTA nic nie zmieni, lub niewiele. Aleksy de Tocqueville rzecze: „Im głupsza ustawa, tym więcej w niej wyjątków”. A ACTA wygląda na wyjątkowo głupią ustawę i gdyby ją ktokolwiek ściśle i surowo przestrzegał, to by się żyć tu nie dało. Nie zamkną Wam jutubów czy innych internetów. To by było im samym nie na rękę – bo to Internet nakręca im popularność, a więc i zyski. Oni nie są durniami, by sobie odbierać przychody. Nie jest w interesie nikogo, by kasować z internetów każdy utwór muzyczny, jaki tam został zamieszczony. Co innego cenzura informacji, ale to naprawdę nic nowego. Nawet nie zauważycie.

Ale możecie sobie połazić na „protesty”, proszę bardzo. Ja sobie popatrzę z okna z kubełkiem popcornu w ręku. Bo teraz możecie sobie do woli łazić po ulicach – czas na protesty to mieliście przy urnach wyborczych.

A teraz cierpcie, że Was olewają i robią z Wami, co chcą.

PS Ta, jasne, że nie kieruję tego posta do Was wszystkich. Ale można powiedzieć, że do około 90% tego narodu. Tak, prawo „90-10” wiecznie żywe.

Nie głosuj, na co chcesz! Nie idź na wybory!

Od kilku lat już przy okazji każdych wyborów organizowane są wszelakie kampanie, finansowane zwykle przez takie czy owakie ministerstwa, które zachęcają szanownych obywateli do głosowania. Twój głos się liczy, wybierz swoją przyszłość i tym podobne bzdety. Czasami wymawiane przez jakąś tam aktorkę czy piosenkarkę, bo w końcu to autorytety i na pewno wiedzą, co mówią. A już najbardziej zachęca się do tego ludzi, którzy pełnoletniość osiągnęli maksymalnie parę lat temu. W końcu trzeba ich wszystkich zachęcić do udziału w tej szopce!

Z parę lat temu po Sieci krążył filmik stworzony przez jakichś dziennikarzy czy coś tam w Stanach Zjednoczonych. Nie chce mi się szukać, więc go nie załączę. Otóż przeprowadzali oni zwykłą sondę uliczną – a zadawali pytania z podstaw polityki. Ilu jest senatorów, kto to jest ten pan na zdjęciu itp. Jak można się łatwo domyśleć, wyszła z tego komedia. Odkryto wielce „szokujący” fakt – większość ludzi nie ma zielonego pojęcia o polityce. A charakterystycznym elementem było to, że na końcu każdego pytano, czy będzie głosował – i zwykle taki delikwent, który przed chwilą popisywał się ignorancją, odpowiadał z obruszeniem, że przecież oczywiście, jak mógłby nie głosować, to jego obowiązek. No, tak…

Czas na odrobinę logicznego myślenia. Demokracja to jest taki absurdalny ustrój, gdzie ludziom udało się wmówić, że są wystarczająco kompetentni, by podejmować jakiekolwiek decyzje polityczne. Pilotowanie samolotu powierzamy wykwalifikowanemu pilotowi, kierowanie pociągiem – maszyniście, sprawę w sądzie – prawnikowi, nawet od zwykłego kierowcy autobusu wymagamy przynajmniej prawa jazdy, natomiast gdy rozchodzi się o jedną z najbardziej rozległych, znaczących i kompleksowych dziedzin życia – to wtedy okazuje się, że ukończenie osiemnastu lat w pełni wystarczy do podejmowania w tym zakresie jakiejś decyzji. Przecież to jest skrajny absurd – a jesteśmy tak przyzwyczajeni, że nikt nawet tego nie zauważa.

Oczywiście, ta konkluzja nieuchronnie doprowadza nas do wniosku, że najlepiej władzę powierzyć jedynie grupie fachowców, a być może nawet jednemu monarsze, ale OK, możemy trochę przystopować i założyć, że jakiś tam procent społeczeństwa ma jakieś kompetencje do tego, by mieć cokolwiek do czynienia z polityką. 10%, powiedzmy. I nie, że pozostałe 90% jest kompletnie tępa – to po prostu nie jest ich bajka, tylko w tym ustroju im się wmawia, że powinni znać się na polityce, w końcu to oni „rządzą” tym krajem, i taki biedak, co to w normalnych warunkach unikałby polityki jak ognia (zresztą pewnie słusznie, bo to straszna, amoralna dziedzina), czuje się z tego powodu winny i w końcu idzie na wybory, bo mu Monika Brodka z telewizora powiedziała, że to jego obowiązek.

A wiadomo, czemu tak powiedziała. Po pierwsze – wiadomo, że taką bezkształtną, naiwną masą manipuluje się z łatwością. Wystarczy, że pani z TVN-u powie, co należy, i już mamy jakieś 40% głosów, no nie ukrywajmy, że tak to się z grubsza przedstawia. Im większa więc frekwencja, im więcej zjaranej i zapitej młodzieży licealnej czy świeżo policealnej głosuje („he, no wiadomo, żeby ten, żeby Kaczor nie wygrał, nie? Bo obciach będzie”), tym lepiej dla establiszmentu. Po drugie – im większa frekwencja, tym większa legitymizacja władzy. Społeczeństwo wybrało – społeczeństwo nie ma zbytniego prawa narzekać. Sprawa dla mnie jest więc prosta – im większa frekwencja, tym gorzej dla nas, tym lepiej dla obranej władzy.

Ale powróćmy do tych 10% społeczeństwa, co ma jakiekolwiek pojęcie o polityce. Wiadomo, że każdy sam będzie się osobiście uważał za przedstawiciela tej wąskiej grupy. No to może kilka pytań – co to jest krzywa Laffera? Czym jest konserwatyzm? Czy kojarzysz, kim był Keynes, a kim Friedman? Potrafisz wymienić przynajmniej 4 partie, które obecnie nie są w Sejmie, podając zarazem ich choćby najogólniejszy zarys programowy? Co to jest „Realpolitik”? Jakie znaczenie miało wprowadzenie Traktatu Lizbońskiego?

Jeżeli na większość tych pytań Twoją reakcją było „Eeee?”, masz mój certyfikat, który oficjalnie zwalnia Cię z „obowiązku” głosowania w wyborach. No ale wiadomo, że test jest raczej mało rzetelny i ciężko go zastosować na dużą skalę. IMHO, skoro już się bawimy w demokrację, można by zaostrzyć kryteria posiadania prawa wyborczego. W miarę dobrym warunkiem byłoby wyższe wykształcenie, a moim zdaniem najlepszy byłby cenzus majątkowy. Jak ktoś jest bogaty, to jest to już całkiem solidna przesłanka, by sądzić, że ten ktoś nie jest kompletnym tłumokiem – a sporą część biedoty stanowi menelstwo, którzy by jedynie chcieli, by ktoś wlał im papu do gęby przez lejek.

A więc jeżeli czujesz, że polityka Cię kompletnie nie kręci, nie potrafisz się jasno samookreślić i w sumie to nie wiesz, o co w tym wszystkim biega – nie daj sobie wmówić, że głosowanie to jakiś Twój obowiązek. Zaufaj mi – w dzień wyborów obejrzyj sobie serial, wypij herbatkę, pograj w jakąś fajną grę i oddaj się innym przyjemnościom – tak będzie lepiej dla kraju.

Żeby nie było…

…że się nic nie znam na przepowiadaniu przyszłości. Bo przecież się znam.

Raz jeden pozwoliłem sobie na agitację polityczną i się to na mnie musiało zemścić. Ja tu zachęcam do głosowania na KNP, mówiąc, że jest realna szansa na przekroczenie 5%-owego progu wyborczego, a tu nagle wszyscy budzą się z ręką w nocniku, bo okazuje się, że Korwin&Spółka z.o.o nie zebrała dostatecznej liczby podpisów, by zarejestrować listy w całym kraju. Okazuje się, że młoda partia nie jest tak zorganizowana, jakbyśmy chcieli – jako przykład mogę przywołać fakt, że w jednym z okręgów koordynatorem był 18-latek (!), który w ostatnim tygodniu zbierania podpisów wyjechał sobie na wakacje (!!!).

Nie zamierzam się tutaj absolutnie wyżywać,  bo nie mam do tego moralnego prawa – sam nie kiwnąłem leniwym paluchem, by jakoś wspomóc te starania, ale jestem przecież sławnym na cały świat blogerem, a to była robota dobra dla pospolitego gminu. Mimo wszystko – nie ukrywam, że jestem NIECO rozczarowany.

Fakty są proste – zamiast list w całym kraju, są listy w niewiele ponad połowie okręgów. Mimo jakichś tam wyliczeń i teoretycznych rozważań pana Żółtka i Korwina, point de rêveries – to znacząco zmniejsza szanse na wejście KNP do Sejmu. W istocie muszę odszczekiwać swoje słowa – wygląda na to, że prawica w dalszym ciągu będzie za burtą. Uznałem, że lepiej będzie, kiedy przyznam to już teraz, żeby potem nie wyszedł na jakiegoś fantastę.

Nie zmienia to faktu, że głosować na KNP będę (w Łodzi listę mają) i zachęcam do tego każdego, kto ma możliwość. Bo szczerze – i tak nie ma lepszego wyboru. Palikotowi nie wierzę i nie ufam za grosz, poza tym to większy błazen niż JKM, a JKM ledwo ledwo mieści się w dopuszczalnych granicach. Może ewentualnie nie głosować – wszak to i tak nie ma większego znaczenia. Cóż.

PS Przepraszam za rzadkie wpisy. Wygląda na to, że blog staje się naprawdę tym, czym miał być od początku – miejscem nie dla czytelnika, lecz przede wszystkim dla mnie, bym miał gdzie się wyżalić i skrystalizować swe myśli. A że ostatnio nie mam na to ochoty…

 

EDIT: Zapomniałem wspomnieć – czekałem długo z tym wpisem, bo nie wiadomo było, jak to się skończy – i w zasadzie nadal nie wiadomo. Ponoć jest jeszcze szansa, zobaczymy. Możliwe, że będę musiał i ten wpis odszczekiwać.

Przemyślenia kolibrowe

Pomalutku zbliża się ten festiwal demokracji, który tyleż dumnie, co durnie, nazywamy „wyborami” (co za śmieszna, nieadekwatna nazwa w sytuacji, kiedy od dwudziestu już lat notorycznie wybierane jest to samo). Zaniepokojonych uspokajam – to tylko taki wstęp, nie będę znowu pisał o demokracji czy czymś tam. Z drugiej jednak strony, ten wpis chyba jednak nie będzie dla wszystkich, bo będą to przemyślenia dotyczące konkretnego środowiska, w którym się niejako obracam, i dotyczące konkretnej partii, którą nie wszyscy lubią. Innymi słowy – przemyślenia kolibra (z naciskiem na „libra”).

Uwaga, to będzie chyba pierwszy moment w historii tego bloga, kiedy jasno i precyzyjnie zdeklaruję się politycznie – tak, w wyborach zagłosuję na Kongres Nowej Prawicy. Zagłosuję, choć wiele zjawisk i ludzi próbowało mnie od tego odwieść, w tym moje drugie, krytyczne Ja. Nie zamierzam tu się teraz rozwodzić, dlaczego chcę to zrobić – poglądy mam, jakie mam, mam tę swoją głupią, naiwną wiarę, że każdy człowiek powinien być w pełni wolny i odpowiedzialny za to, co robi, że nie wolno traktować ludzi jak małe dzieci, że jeśli ktoś chce wydać swoje własne pieniądze na hazard, papierosy czy na „złoty strzał”, to ma do tego pełne prawo, dopóki nie szkodzi bezpośrednio innym. Że każdy człowiek wie lepiej, jak i na co ma wydać swoją krwawicę, a nie państwo, które mu te pieniądze zabierze i wyda za niego, bo ono wie lepiej, czego obywatel chce i potrzebuje. Że ludzie nieodpowiedzialni, nierozsądni czy zwyczajnie głupi muszą również w pełni odpowiadać za swe złe decyzje. Te wszystkie założenia są dla mnie naturalne jak Słońce na niebie, a przecież nie będę Wam tłumaczył, dlaczego Słońce sobie świeci każdego dnia.

Tak się składa, że najbliższe wybory wyjątkowo mają szansę wprowadzić jakąś zmianę. Ten chory, podły system nie mógł przecież trwać w nieskończoność i wygląda na to, że powoli zmierza on ku upadkowi. Coraz gorsza sytuacja gospodarcza, coraz bardziej jawne i bezczelna kłamstwa polityków, coraz bardziej skandaliczne afery – to wszystko prowadzi do tego, że coraz więcej ludzi skłania się ku alternatywie. A ja osobiście nie widzę na polskiej scenie politycznej większej (i sensownej przy tym) alternatywy niż Janusz Korwin-Mikke. I istotnie, słyszę już dużo głosów ludzi, którzy deklarują się w końcu zagłosować na JKM-a – w końcu, bo wcześniej głosowali na standardowe „partie” albo nie głosowali w ogóle. JKM w swoim stylu fantazjuje na blogu, pisząc o 15% – to oczywiście nierealne, ale już 5%-owy próg wyborczy jest, w mojej ocenie, jak najbardziej w zasięgu. A osiągnięcie tego progu to mógłby być prawdziwy przełom.

Co więc mnie martwi? To, że z przypływem ze strony „nawróconych”, obserwuję jednocześnie odpływ wśród „weteranów”. Słyszę głosy ludzi, którzy potrafią wyłuszczyć na parę stron swoje konserwatywno-liberalne poglądy, a na końcu napisać „Wcale nie jestem zwolennikiem JKM-a”. Słyszę głosy ludzi, którzy mówią „Kiedyś głosowałem na Korwina, ale już z tego wyrosłem”. A potem wyłuszczają swe konserwatywno-liberalne poglądy.

Wbrew pozorom, jako wiecznie niedojrzały zwolennik Korwina, potrafię to zrozumieć. To znaczy, „rozumiem” o tyle, o ile wiem, co nimi kieruje. Wiem, co kieruje tymi, których cierpliwość na wybryki Korwina się wyczerpała. Wiem, co kieruje tymi, którzy wysnuwają teorie o tym, że JKM jest tak naprawdę agentem służb specjalnych mający na celu skompromitowanie ideologii wolnościowej. I ja sam często nie potrafię pojąć, jak to jest, że JKM nierzadko prowadzi idealne zaprzeczenie polityki realnej – czyli pojęcia, które było w nazwie partii, którą stworzył. Polityka realna – czyli polityka pozbawiona skrupułów i moralności, nastawiona na zysk i efekt, podczas gdy Korwin otwarcie mówi, że nigdy nie będzie się ograniczał i zawsze będzie mówił to, co myśli. Efekty są, jakie są. Zbliżają się wybory – niektórzy ludzie, zaintrygowani Nową Prawicą, wchodzą na blog Korwina, by zobaczyć, co zacz, i co widzą? Że socjaliści nie są ludźmi, tylko brakującym ogniwem, i jeszcze parę podobnych uwag. Zwolennicy wiedzą już, co jest poważnym stwierdzeniem, a co jest z przymrużeniem oka, znają też uzasadnienie i źródło poszczególnych poglądów – ale tego wszystkiego nie wie ktoś „nowy”, który zostaje na starcie zmiażdżony kontrowersją. Istotnie można odnieść wrażenie, że JKM robi to celowo – zamiast nieco przystopować, emanuje jeszcze większym radykalizmem, czym skutecznie odstrasza potencjalnych wyborców.

Bardzo bawi mnie ten mem

To wszystko sprawia, że nie takie głupie są te teorie twierdzące, że Korwin w istocie staje na głowie, byle tylko nie dojść do władzy. Z drugiej strony, JKM odpowiedział kiedyś bardzo dobrym i celnym argumentem – w tym kraju w rzeczywistości jest wielu ludzi, którzy wyznają dokładnie takie same poglądy, jak on – i nikt nigdy o nich nie słyszał. O Korwinie – czy dobrze, czy źle – słyszał chyba każdy. Kontrowersyjność to jest po prostu jego siła przebicia, jego narzędzie, dzięki któremu ktoś w ogóle usłyszał o czymś innym, niż to, co mówi Pan z Telewizora. Narzędzie, które jednak zarazem nam niewyobrażalnie szkodzi – bo jak raz zdobędziemy te parę procent poparcia, tak nie możemy marzyć o niczym więcej. Większość ludzi zostaje skutecznie odpędzona już na starcie. Znajduje to pokrycie w badaniach, które pokazały, że JKM ma jeden z największych, jeśli nie największy elektorat negatywny (czyli ludzi, którzy NA PEWNO NIE będą głosować na danego kandydata. Jakby ktoś nie wiedział).

Jednak najgorsze nastało w momencie, kiedy pan Janusz uznał, że jego główną areną działań powinien być Internet, gdyż tylko tam w ogóle idea będzie miała szanse do kogokolwiek dojść, a poza tym – to przecież przyszłość. Wniosek niby słuszny, ale konsekwencje tragiczne. Od tamtej chwili JKM zaczął wysyłać swe wierne bojówki w internetowy świat, by głosiły wszędzie korwinowską Dobrą Nowinę. Tysiące apostołów zaczęło żarliwie wypełniać swą życiową misję, dosłownie zalewając i spamiąc wszelkie możliwe strony, serwisy, portale, fora internetowe i co tam jeszcze. Tak oto właśnie powstał stereotyp zwolennika Korwina – pryszczaty licealista, ślepo powtarzający różne prawdy i dogmaty, żywcem wzięte z blogu swego życiowego idola. Naprawdę, mimo że uważam, że jeśli ktoś głosuje na JKM-a, to można założyć, że jest to w miarę rozsądny człowiek, to mnie samego ogarniała groza, kiedy widziałem te wypociny akolitów, które składały się w zasadzie wyłącznie z cytatów z pana Janusza. Tak oto niby słuszny projekt głoszenia idei liberalnej w Internecie zaczął przynosić skutki odwrotne od zamierzonych – bo jak wiadomo, w nadmiarze wszystko szkodzi. Ci, których się przekonać dało, byli przekonani już wcześniej, natomiast cała reszta została bardzo skutecznie odstręczona. A w końcu i przekonani zaczęli tracić przekonanie.

Do nich w zasadzie kieruję ten tekst. Do tych biednych, zakompleksionych ludzi, którzy dali sobie wmówić, że popieranie Korwina to wstyd i dziecinada. Którzy teraz nadal hołdują poglądom konserwatywno-liberalnym (w mniejszym lub większym stopniu), ale na JKM-a nie zagłosuje, byle tylko uniknąć upokarzającej łatki „korwinisty” – czyli pryszczatego licealisty i tak dalej i tak dalej. Jest to, rzecz jasna, postawa wysoce nieracjonalna i dlatego tak mnie to martwi. To oczywiste, że JKM nie jest idealny, wszak nikt, poza mną, nie jest. To naturalne i normalne, że się można z nim nie zgadzać w 100% (ja sam przecież tego nie robię – główny zgrzyt to mój pogląd na temat legalności eutanazji). Można się z programem Nowej Prawicy zgadzać nawet tylko w 90%, 70%, 60%. Ale czy naprawdę tym wszystkim ludziom nie zależy, by w tym kraju było choć odrobinę lepiej? Bo zwykle tacy ludzie teraz deklarują, że nie będą głosować, bo nie mają na kogo, a „Korwin nie jest alternatywą”. Owszem, kurna, jest. Daliście się zakrzyczeć hejterom, ulegliście wyśmiewaniu i tym podobnym praktykom. Zamiast zagłosować na kogoś, którego poglądy w największym stopniu pokrywają się z Waszymi, wolicie umyć ręce, byle Was nikt znowu nie nazwał zapalczywym upeerowcem. I przez to jedna z najlepszych, dotychczasowych okazji na to, by coś zmienić w tym kraju, może przejść koło nosa.

Taka moja opinia przynajmniej. Ostatecznie, przecież nie będę nikogo zmuszał.

PRAWICOWI MORDERCY SĄ NA WOLNOŚCI

Eee, no tak. Znowu była duża przerwa, ale akurat mam usprawiedliwienie – tym razem wrzucenie czegoś na bloga nie uniemożliwiała mi prokrastynacja, a ogólny brak czasu i spokoju – a ja potrzebuję dużo czasu i spokoju, by coś napisać, bo inaczej to kicha z tego będzie. Z racji niedogodnych warunków zmuszony jestem pisać na tematy mocno już zdezaktualizowane, no ale ostatecznie jakie to ma znaczenie, poza tym dystans czasowy wobec niektórych zdarzeń może okazać się korzystny. Także więc – dziś nie będzie o Lepperze. Poza tym, niewiele wiadomo i warto poczekać, aż pewne rzeczy być może ujrzą światło dziennie. Bo co jak co, ale Lepper nie wyglądał na człowieka, który jest zdolny do popełnienia samobójstwa.

Ostatnie tygodnie upłynęły głównie pod znakiem wydarzeń w Norwegii. Jakiś pan, po latach treningu w Duck Hunta, postanowił wykorzystać zdobyte umiejętności i zrobić masakrę na pewnej wyspie, wykazując się przy tym zadziwiająco zimną krwią i podziwu godną konsekwencją – jak raz zaczął, to przez 2 godziny nie skończył. Krew, krzyki, policja, kamery, telewizja, jupitery i najlepsze – TEORIE.

Zawsze, gdy ma miejsce takie „wstrząsające” wydarzenie (w cudzysłowie, bo fakt, że są świry wśród ludzi i że ludzie umierają czasami w hurtowych ilościach, nie jest w zasadzie niczym nowym i wstrząsającym), media dostają kilkudniowej manii – istna orgia teorii, wyjaśnień, ekspertów i najnowszych doniesień. Wszak pora żniw dla telewizji przychodzi losowo, więc trzeba korzystać z okazji i karmić głodnego odbiorcę różnymi informacjami oraz bzdurami udającymi informacje (zdecydowana przewaga tych drugich).

Tak się już przyjęło – chyba swoista tradycja – że gdy gdzieś się przydarzy jakiś patol, co uśmierci parę osób – zawsze, ale to ZAWSZE, znajdzie się jakiś „głupiomądry” kretyn, który powie, że to przez gry komputerowe. I oczywiście nie inaczej było tym razem – wszak okazja była pierwszorzędna, bo odkryto, że pan Breivik interesował się e-sportem i grywał w Warcrafta. Cóż – niestety, nie jest to Postal 2, ale z braku laku dobry kit, więc kolejny idiota mógł z dumą wygłosić do kamery, co jest powodem tragedii. Brutalne gry komputerowe. Ja już naprawdę nie zamierzam tłumaczyć czegoś, o czym wie każdy inteligentny człowiek, który miał choćby minimalny kontakt z grami. Ale w ogóle nawet jeśli się nie wie, co to jest komputer, wystarczy choćby odrobine pomyśleć – dlaczego wszystkiemu są winne gry, a już np. często o wiele brutalniejsze brutalne filmy nie? Proste – do filmów wszyscy się przyzwyczaili, poza tym każdy jakiś oglądał, więc nie da się nikogo na to nabrać – ale za to Strasznymi Grami można jeszcze postraszyć ignorantów.

To jest jednak taki standard, a chciałem napisać o czymś konkretnym, dotyczącym sprawy Breivika. Teorie przedstawiane przez media muszą być, rzecz jasna, spójne, a przynajmniej muszą się takie wydawać plebsowi. Z rzetelnych, potwierdzonych informacji rzadko da się sklecić coś wystarczająco sycącego masy, więc trzeba dodać trochę od siebie, zgodnie z utartymi schematami, przekonaniami i stereotypami. A czasem przez to można nawet takie schematy stworzyć.

Już w pierwszych dniach po tragedii dowiedzieliśmy się, że Breivik był prawicowym ekstremistą. No ok, to możliwe, ja sam nie miałem problemów z zaakceptowaniem tego, wszak nie jestem głupi i nie zaprzeczam istnienia świrów z takiego np. ONR-u czy NOP-u. Tym bardziej, że to, co się dzieje z Europą, musi takich szczególnie frustrować, więc koncepcja, że jakiś w końcu nie wytrzymał i powystrzelał parudziesięciu ludzi, wydawała się nawet sensowna. Z drugiej strony, od razu mimo wszystko zapaliła mi się ostrzegawcza lampka – coś taki incydent był wyjątkowo na rękę wszelkim federastom, tolerastom i innym takim, którzy teraz będą mogli z dumą rzec: „Patrzcie, do czego prowadzą prawicowe poglądy, musimy to tępić”.

Moja lampka rozbłysła pełnym światłem już wkrótce potem, kiedy wyszło na jaw, że profil Breivika na Facebooku został sfałszowany. W ogóle nie bardzo wiadomo, czy to od początku nie był fejk, ale klucz w tym, że ktoś już po tragedii dodał do jego profilu rubryczkę „Poglądy: Chrześcijański Konserwatyzm”. Co najlepsze, nie bardzo wiadomo, kto w ogóle był w stanie tego dokonać – Facebook od razu zablokował profil. A na chwilę obecną to już jest chyba zamknięty na amen, z tego co wiem.

Moja lampeczka wpadła w istne szaleństwo, kiedy w chwilę potem, zaintrygowany tematem, poczytałem trochę komentarze pod wykopem o Breiviku. Okazuje się, że skrajny antymuzułmanizm to był tylko skromny ułamek bogatych i niewątpliwie oryginalnych poglądów Norwega. Na pozostałe ułamki składały się między innymi prożydowska i prohomoseksualna postawa. Dziwnym trafem, jakoś z telewizji się tego nie dowiedziałem – widocznie zbytnio nie przystawało do wizerunku neofaszysty-psychopaty. Oprócz tego, czy był taki chrześcijański, skoro postulował np. utworzenie Kościoła Antymuzułmańskiego? (nie pytajcie mnie, co to znaczy, sam nie mam pojęcia)

Konkluzja jest taka, że pan Breivik był osobą na tyle nietuzinkową, że równie dobrze media mogłyby z niego zrobić „oszalałego, lewicowego tolerastę”. Wybrały jednak inną opcję, co jest bardzo wymowne. Jak już wcześniej wspomniałem – cała ta afera jest podejrzanie na rękę wszystkim tym, którzy z chęcią dobraliby się do skóry wszelkim osobom prezentującym poglądy choć trochę eurosceptyczne, narodowe, chrześcijański czy ogólnie prawicowe. Do tego stopnia na rękę, że nie wykluczam nawet opcji, iż masakra na wyspie jest świetnie zrobioną prowokacją.

Z całą pewnością nie zamierzam przesądzać – przypuszczalnie nigdy nie poznamy całej prawdy. Jednakże szalonymi prawicowcami nikt mnie nie nastraszy, bo wiem, że istnieje o wiele więcej ludzi, którzy szkodzą Europie znacznie bardziej, niż oni.

Kiedy dziennikarstwo zmienia się w parodię

Naprawdę, były czasy kiedy miałem swój nieco idealistyczny obraz dziennikarstwa. Obraz, z którym związane były takie pojęcia jak bezstronność, rzetelność i umiłowanie prawdy. Dziennikarz nie zmyśla, nie szuka na siłę sensacji, mówi o rzeczach istotnych, nie pozwala, by jego poglądy uniemożliwiło mu sporządzenie obiektywnego sprawozdania, jego celem jest szerzenie informacji, a nie wzbudzanie emocji i tworzenie iluzji. Różne brukowe twory pokroju „Faktu” trochę mi ten obraz burzyły, ale hej – nikt przecież nie może być idealny, ale klucz, żeby ideał istniał, by można było doń dążyć.

Niestety, ten obraz już dawno umarł, nie wytrzymał starcia z jak zawsze brutalną rzeczywistością. Współczesny dziennikarz to hiena, rzadko ma wykształcenie mające jakąkolwiek wartość, zależy mu wyłącznie na jak największej oglądalności/poczytności/klikalności, gra na uczuciach, manipuluje faktami, wykazuje kompletny brak taktu, obiektywne czy chociażby alternatywne zapatrywanie na jakąś sprawę jest mu kompletnie obce, wygłasza opinie i sądy na podstawie nikłych przesłanek, czyniąc niekiedy krzywdę ludziom, z lubością rozpisuje się na tematy, o których nie ma żadnej, rzetelnej wiedzy, nierzadko wprowadzając więc w błąd setki ludzi i przyprawiając o zawał serca ekspertów z danej dziedziny. Oprócz tego w zasadzie nie istnieją już stacje czy gazety, których misją jest szerzenie prawdy samo w sobie – ponieważ zawsze są one opłacane przez określone spółki, firmy i grupy, które w zamian oczekują, nie owijając w bawełnę, korzyści – a te są ogromne, bo w dzisiejszych czasach kto ma media – ten ma władzę nad umysłami ludzi, a w demokracji kto ma władzę nad ludźmi – ten ma władzę w ogóle. Dlatego też dziennikarzy nie obchodzi już ten mój ideał, a ich zadaniem jest po prostu służenie nie ludziom, a tym, co go opłacają.

Mój ideał jest martwy – w ogóle to czy kiedykolwiek żył? Nie jestem w sumie pewien – tak się mówi tylko o „starych, dobrych czasach”, ale w końcu mnie tam nie było. Z drugiej strony, ten mój wzorzec skądś się musiał wziąć.

Cóż, zazwyczaj nie piszę takich tekstów bez jakiegoś bodźca i w tym wypadku owym bodźcem było to, co miało miejsce już jakiś czas temu (już taki leniwy chłopak jestem) na antenie TVN24, serwisu podającego się za informacyjny, oglądanego przez miliony Polaków, więc mającego istotny wpływ na opinie wielu z nich. A miało miejsce to:

http://www.wykop.pl/link/800559/fakty-po-faktach-bosak-i-richardson/

Polecam obejrzeć, bo to naprawdę daje dobry pogląd, w jakim stanie jest polskie dziennikarstwo. Okej, ja rozumiem, ze to program publicystyczny – ale kiedy formuła programu jest taka, że jest prowadzący i dwóch gości, to raczej powinno być tak, że to goście się gryzą, a prowadzący pełni rolę mediatora. Tymczasem tutaj mamy dosyć nierówną walkę 2vs1, gdzie jeden z gości został zaproszony w charakterze „oszołoma”, którego przez cały czas antenowy się obśmiewa, zakrzykuje i zadziobuje, by pokazać społeczeństwu, kto tutaj jest Głównym Złym niczym z bajki Disneya, który chce nam zniszczyć nasze piękne państwo i psuje nam wielką radość z tego, że akurat przyszła nasza kolej na objęcie przewodnictwa w UE (co, oczywiście, nie ma żadnego znaczenia, ale ciiiii, bo Ryczardsą usłyszy i nas tu zaleje szczebiotliwym bełkotem o tym, jak jest wspaniale i w ogóle nie jest tak, że jakiś dług publiczny i państwo w ruinie, więc cieszmy się i tańczmy).

I w ogóle to potępienie i pogarda w głosie… no po prostu słodkie. Oglądałem to i zbierało mi się na wymioty od tej obrzydliwej, najprymitywniejszej propagandy (głównie z ust pani Richardson, panią prowadzącą może ograniczały nieco resztki przyzwoitości, które wynikały z jej roli), która sugeruje nam, że jeżeli nie zesraliśmy się z radości, że przez pół roku Polska będzie pełnić mało znaczącą funkcję, to jesteśmy jacyś dziwni. A wiadomo, takiego dziwnego, jak pan Bosak, trzeba zaszczebiotać, zakrzyczeć, wyśmiać, powiedzieć, że nic nie wie o życiu, powiedzieć, że pewnie w domu pali Żydów i morduje gejów i w ogóle jest głupi i śmierdzi. Tak się prowadzi merytoryczną dyskusję w dzisiejszych czasach. Jakbyście nie wiedzieli.

Oj, rząd tak rozpaczliwie potrzebuje sukcesów, że musi je aż wymyślać. W takim razie na przyszłość – zapraszajcie kogoś mniej rzetelnego niż pan Bosak, kogoś, kogo można łatwiej wyprowadzić z równowagi. Pan Krzysztof dzielnie wytrzymał bezustanny ostrzał przez cały program, mnie na jego miejscu szlag by trafił co najmniej z pięć razy. Ale tak to jest, jak się wyznaje poglądy nieprzystające do „normalnych”, tak to jest, jak się nie lubi Unii i nie czci się jej codziennie hekatombą (za to czci niebotycznymi podatkami i posłusznością wobec absurdalnych przepisów – niestety przymusowo) – to tak dla tych, którzy wierzą w jakąś wolność poglądów na tym kontynencie. Po prostu propaganda tak prymitywna, że aż przywodzi na myśl niechlubne czasy ZSRR – tylko dziś zamiast „kułaków” i wrażych agentów, mamy faszystów i pedofilów.

Swoją drogą – pani Richardson przez cały program była wesolutka i obłudnie miła, ale po programie ostatecznie wyszła jej słoma z butów tam, gdzie wielu ludziom wychodzi – na Facebooku.

http://niezalezna.pl/13040-bosak-pozwie-monike-richardson

W skrócie – pani Richardson nazwała Bosaka „neofaszystą” i „świnią”. O ile drugie dowodzi po prostu niewiarygodnego (zwłaszcza, jak na kobietę) chamstwa, to pierwsze z kolei dowodzi albo kompletnej ignorancji – albo obrzydliwego wyrachowania. Wszak jak dzisiaj chce się kogoś oszkalować, to się nazywa go faszystą – nieważne, czy to określenie jest choć trochę adekwatne do rzeczywistości. Akurat idea megapaństwa, które ingeruje w życie obywateli i ogranicza ich wolność „dla ich dobra” jest o wiele bliższa faszyzmowi niż liberalne poglądy pana Bosaka, ale kto by tam na to zwracał uwagę. Ciemny lud to kupi. Tam jest zresztą więcej takich kwiatków – np. nazywanie wypowiedzi Bosaka „bezprawnymi” – no po prostu boskie! Albo nazywanie ludzi wykazujący sceptycyzm wobec Unii „naiwnymi”… No nie powiem, ciekawa interpretacja.

A tak w ogóle – zauważcie, że w sumie pan Bosak przez cały program nie stracił równowagi i praktycznie nie dał pani Richardson powodu do takiej agresji. Co więc spowodowało taką transformację ze rozszczebiotanej, rozchichanej panieneczki z pustostanem we łbie w plującą jadem stalinówę?

„Więc przypuszczenie myśl nieufną biesi…” – osobiście wolę chyba nie myśleć, że istnieją ludzie, którzy byliby zdolni do takiego zachowania sami z siebie, bo uważają to za słuszne. Dla mnie to są solidne przesłanki, że pani Richardson w istocie solennie wykonuje polecenia „z góry”. Ktoś może uznał, że niezbyt dostatecznie obrzuciła gównem Bosaka w trakcie programu, więc musiała nadrobić zaległości na innej arenie. Tak bajdełej – jak już zapoznałem się z tą historią, zastanowiłem się – ciekawe, jakie konotacje rodzinne ma kochana pani Monika? I okazało się, że ma – kuzynka Piotra Kraśki, czyli powiązania z rodziną z esbeckimi tradycjami.

Nie, żebym coś sugerował…

Nie róbmy polityki – budujmy… tfu, zamykajmy stadiony

Wydarzenia ostatnich dni sprawiły, że pan premier Tusk w końcu zdobył przezwisko, na które pracował od już długiego czasu. Pewien bloger ochrzcił go mianem „Kononowicza” – od idola politycznego, na którym pan Tusk zdaje się wzorować. A przede wszystkim na pamiętnym haśle „żeby nie było niczego”. Żeby nie było dopalaczy, żeby nie było hazardu, żeby nie było stadionów i innych pokus dla zagubionego, wymagającego opieki Polaka. Ale za to – żeby było poparcie i żeby była złuda jakiejś działalności, mająca zamaskować przebimbanie większości kadencji. Co do tego ostatniego – niestety, to może być nawet skuteczne. Ludzie mają krótką pamięć i już spotkałem się z głosami „TERAZ IM JUŻ NIE POWIECIE, ŻE NIC NIE ZROBILI”.

Szkoda tylko, że robią tylko rzeczy, których by lepiej dla ogółu nie robili. Tym bardziej, kiedy są one tak ewidentnie nastawione nie na jakąś korzyść dla tego styranego kraju i ludzi, tylko na korzyść dla rządu i jego słupków poparcia – najwyższej wartości w demokracji. Zamykanie stadionów jest tego najlepszym przykładem – pan premier postanowił zastosować się do znanej i sprawdzonej w obozach koncentracyjnych zasady odpowiedzialności zbiorowej i z powodu wybryków paru chuliganów (możliwe, że podstawionych, wg niektórych teorii spiskowych) ukarać wszystkich ludzi chcących się rozerwać w weekend, a także kluby, które ponoszą ogromne straty. Ukarać podobno całkowicie bezprawnie, ja tam nie wiem, ale czy to naprawdę ma jakieś znaczenie? Po tym, jak już prawo zostało bezceremonialnie zdeptane przy okazji delegalizacji dopalaczy i nikomu jakoś to nie przeszkadzało? Niestety, „państwo demokratyczne” i „państwo prawa” to dwa pojęcia pozostające ze sobą w wielkiej niezgodzie.

Jest nadzieja, że ten czysto populistyczny zabieg jednak się panu Donaldu Tusku nie opłaci. Wśród kibiców z pewnością definitywnie stracił poparcie – a to nie jest wcale taki mikroskopijny elektorat. Pozostaje niestety jeszcze masa, tak samo naiwna i głupia jak zawsze. Strach pomyśleć, jakich desperackich kroków podejmie się rząd, byle tylko uratować swoje stołki. Wszak premier zamknął te stadiony z niewątpliwym bólem serca, w końcu to znany fan futbolu, okazyjnie także piłkarz. W końcu to on nam pobudował Orliki – polską receptę na świetlaną przyszłość! Przejeżdżałem niedawno obok takiego – we wsi liczącej ze 200 osób, piękne boisko z oświetleniem nawet (!). Lampy nie świeciły, bo był dzień, za to sam Orlik oczywiście świecił pustkami. Stadiony Narodowe w miniaturze. Ale jednak coś nam ten rząd kochany buduje! Nie powiesz, że nie! Gdzieś widziałem nawet, że na Orliki wydaje się więcej niż na drogi. I nikogo to nie powinno dziwić, to całkowicie logiczne z demokratycznego punktu widzenia – co daje większe szanse na przetrwanie kadencji, jest ważniejsze. A Orliki niewątpliwie są zdecydowanie bardziej widowiskowe niż jakieś nikomu niepotrzebne drogi.

Ech, demokracja – demokracja nigdy się nie zmienia. Jak można popierać ustrój, w którym wszelka inwestycja, która zwróci się po okresie dłuższym niż kadencja, jest ze strony władzy działalnością charytatywną? Dokładnie charytatywną, bo jej się nie opłaca robić czegoś, co nie dość, że nie przełoży się pozytywnie na wynik najbliższych wyborów, to dodatkowo może wpłynąć na nie negatywnie (bo przecież „nic nie robią” – jak wiadomo, przyszłość dla masy nie istnieje, bo jej nie widać. Orliki widać). Sens ma jedynie ustrój, w którym korzyść dla narodu i państwa jest jednocześnie korzyścią dla rządzących. Obecnie jest to rozdzielone – państwo jest w stanie agonalnym, ale posłom diety jakoś nigdy nie zabrakło.

I tak to będzie trwało, aż nadejdzie bolesny upadek. Ten wydaje mi się nieunikniony, także biorąc pod uwagę działalność kolejnych rządów. Nawet Tusk, człowiek o, bądź co bądź, liberalnych korzeniach, robi wszystko na opak, jeśli miałoby się na celu ratowanie państwa – tj. podwyższa podatki i zwiększa wydatki na coraz większą administrację. Ratowanie państwa jednak wyraźnie nikomu na sercu nie leży i odnoszę wrażenie, że te wszystkie działania mają jeden tylko cel – nachapać jak najwięcej kasy, póki jeszcze można. Teza strasznie prymitywna i wręcz naiwna, ale szczerze – biorąc pod uwagę klasę naszych polityków, nie zdziwiłoby mnie to. Im jeno kury szczać prowadzić, jak to rzekł onegdaj marszałek Piłsudski.

JEEEEEEE OSAMA IBN LADEN NIE ŻYJE!

Nareszcie będę mógł poczuć się bezpiecznie! Przez ostatnią dekadę nie zmrużyłem oka, bo wiedziałem, że ON gdzieś tam się czai!

Oczywiście, to taki żarcik, z okazji takiej, że różne media próbują z tego zrobić zdarzenie, które ma jakikolwiek wpływ na nasze życie. W TVN24 ponoć naprawdę powiedzieli, że „od tej chwili możecie Państwo spać spokojnie”. No dzięki, kurwa, już nie muszę spać z mamą.

Zabicie człowieka, o którym nie słyszano w zasadzie kompletnie nic od paru ładnych lat i który, jeżeli nie umarł na nerki w 2002 roku (jak to głoszą niektóre teorie), zajmował się głównie zabawą w chowanego (niestety, nie udało mu się pobić światowego rekordu – 11 lat, 2 miesiące, 26 dni, 9 godzin, 3 minuty i 27 sekund). I raczej nie był aż takim geniuszem, by nie dało się go zastąpić i Al-Kaida się rozpadnie. Więc na dobrą sprawę – zabicie jakiegoś człowieka odpowiedzialnego (rzekomo, hehe) za zbrodnię sprzed 10 lat nie ma znaczenia.

Za to możemy sobie z tej okazji poobserwować cyrk w telewizorniach. Takie sytuacje coraz bardziej mnie utwierdzają w przekonaniu, że dzisiejsze media to farsa. Jakieś dziennikarzyny zdążyły już nawet z dumą upublicznić zdjęcie martwego ibn Ladena, które zaraz potem okazało się być fotomontażem – i to żenującej jakości:

Ja rozumiem, że takie czasy, teraz wszyscy są łakomi na sensację – ale jakieś resztki klasy wypadałoby zachować. Są to jednak płonne nadzieje, bo współczesny dziennikarz nie jest ani klasowy, ani wykształcony. To zwykle jakaś pannica po studiach, która generalnie nie rozumie tego, co się do niej mówi, ale wie, co trzeba wyciąć, by wyszło „ciekawie”. I tak przez najbliższe dni będziemy pewnie uparcie karmieni tym njusem, jakby to było najważniejsze wydarzenie w naszym życiu. W końcu jesteśmy bezpieczni!

A podchodząc do tego bardziej poważnie – trochę mi to wszystko śmierdzi. Osama ibn Laden od lat był jedynie pretekstem służącym do usprawiedliwiania wielu różnych działań USA i jej armii. Nie liczyło się już w zasadzie to, czy on żyje, czy nie – ważne, że mógł żyć, dlatego nie możemy jeszcze wycofać wojsk, proszę państwa. Jednakże ta sztuka miała już za dużo aktów – a wymagała jakiegoś rozwiązania. I oto mamy deus ex machina – w postaci Obamy, który ni stąd, ni zowąd ogłasza, że przeprowadzili operację i ibn Laden kopnął w kalendarz. Eee, jakieś oficjalne zdjęcia? Nie ma. To może ciało? Eeee, pochowaliśmy je w morzu. Nic to, że to wbrew muzułmańskiej tradycji, nie zadawajcie pytań.

Jakoś to wszystko podejrzane – czemu, skoro mieli lokalizację Osamy, po prostu nie otoczyli go paroma dywizjami i nie powzięli żywcem? W sensie, teoretycznie jeżeli naprawdę tam był, to pewnie w trakcie akcji popełniłby samobójstwo – ale co szkodziło spróbować? Coś wątpię, by rząd USA z własnej woli zrezygnował z takiej okazji do polepszenia sobie notowań poprzez zrobienie pokazowego procesu „najgroźniejszemu terroryście wszech czasów” – tak, jak pochwycili i zrobili proces Saddamowi Husseinowi. Nie jestem może ekspertem militarnym, ale nie wydaje mi się, by takie zadanie przerastało amerykańskich komandosów.

Zresztą – to tak naprawdę nieważne, czy Osama zginął dzisiaj, czy parę lat temu. I tak był on duchem – istniał on tylko w niepotwierdzonych nagraniach publikowanych w Al-Jazeerze. Przynajmniej nie będą nas już nim męczyć – ani Amerykanie nie będą mogli się tłumaczyć koniecznością jego pochwycenia. Byle sobie tylko nie znaleźli innego pretekstu.

Naród kuriozalny

Czasem wydaje mi się, że w dobie politycznej poprawności zawód dziennikarza, a już zwłaszcza satyryka przypomina zawód sapera – nic, tylko całą swoją uwagę poświęcać na to, by nie wpaść na jakąś minę. Co prawda metafora nie jest do końca trafiona, bo dla sapera taki błąd kończy się zazwyczaj rozczłonkowaniem, a dla publicysty – publicznym linczem i ostracyzmem, zwłaszcza ze strony „oficjalnych” reprezentantów różnych środowisk. Bezczelnie „obrazić”, „zdeptać godność”, „wykazać się kompletnym brakiem kultury” można wobec wielu różnych jednostek i grup. Jednak jako że poprawność polityczna z natury idzie w parze z ogromną hipokryzją, te grupy są specyficznie (i zwykle mało logicznie wyselekcjonowane) – Murzyni, kobiety, duchowni… Ale nigdzie to zjawisko nie jest tak skrajnie i absurdalnie widoczne, jak gdy mowa o Żydach. Część osób zapewne słyszała o najnowszej, wielkiej aferze. „Angora” na pierwszej stronie pozwoliła sobie na satyryczny obrazek komentujący właśnie sprawę Żydów (czego bym się, mimo wszystko po jednej z najlepszych gazet w Polsce, nie spodziewał i za co zgarnęła u mnie dużego plusa). Ów obrazek wyglądał tak:

Jak widzicie, nie dość, że obrazek, to jeszcze uwaga nawiązująca do tego, jak amerykańscy Żydzi zupełnie bezprawnie próbują przypisać sobie majątek tragicznie zmarłych polskich Żydów, z którymi mają tyle wspólnego, co ja z Johnem Kowalsky’m z Ameryki. Tego oczywiście było zdecydowanie za wiele – wulkan wręcz histerycznie wybuchł lawą nienawiści. I już nie chodzi o absurdalne doniesienie do prokuratury, ale przede wszystkim wypowiedzi przedstawicieli tego „specjalnego” narodu:

W zawiadomieniu zarzucono, że okładka „Angory” z 10 kwietnia „zbliżona jest do antysemickich karykatur publikowanych w latach 30. przez nazistów”. – Okładka jest oburzająca! To odwoływanie się do najniższych stereotypów, które stosowało NSDAP we wczesnym okresie swojej działalności. To wywoływanie problemów narodowościowych i etnicznych na tle roszczeń majątkowych – mówi nam Stefan Cieśla, członek zarządu Stowarzyszenia Przeciw Antysemityzmowi i Ksenofobii „Otwarta Rzeczpospolita”.

Premier Donald Tusk, w imieniu polskiego rządu, powinien niezwłocznie potępić ten pozbawiony smaku i wrażliwości komunikat nienawiści eksponowany na okładce „Angory”, inspirowany stereotypami i prowokujący czytelników pisma do antysemityzmu – uważa prof. Michael Szporer, którego cytuje portal informacjeusa.com Z kolei Pauline Babinski z Denver, jedna z najbardziej znanych w USA prawniczek polskiego pochodzenia, powiedziała, że żaden rozpoznawalny tytuł w Stanach Zjednoczonych „nie pozwoliłby sobie na taki skandal”. (W takim razie cieszę się, że żyję w kraju, gdzie uchowały się jakieś strzępy wolności prasy i słowa)

O okładce polskiego tygodnika piszą także izraelskie gazety. Jeden z największych tam dzienników „Maariv” artykuł zatytułował: „Nienawiść Warszawy”. – Kwestia wypłaty odszkodowań za utracone mienie ukazuje szpetne oblicze polskiego antysemityzmu; z dnia na dzień nasilają się antyżydowskie publikacje – napisał „Maariv”. Z kolei Eli Barbur, znany dziennikarz pracujący w Izraelu, na swoim blogu napisał o „menelstwie Angory”. – Wg mnie taki malunek w stylu „Der Stürmera” nie mógłby się pojawić na okładce popularnego pisma w żadnym innym kraju UE, a nawet w Rosji i w Mongolii. Podobne hitlerowskie ścierwo widniało już zresztą na okładce „Angory” nr 37 w 2008 roku, ale nikogo nie ruszyło – przypomina Eli Barbur.

Tak co do tego ostatniego – stwierdzenie „nawet w Rosji i w Mongolii” zawiera wyraźną sugestię, że lizanie Żydom butów jest wyznacznikiem rozwoju cywilizacyjnego. Tak mnie czasem zastanawia – jak to możliwe? Jak to możliwe, że tygodnik umieszcza na dobrą sprawę nic nieznaczący, niewinny i w dodatku satyryczny fotomontaż, i z miejsca jest atakowany obrzydliwymi oskarżeniami, insynuacjami, a także zwykłymi obelgami ze strony środowisk mniej lub bardziej „żydowskich” – i nikomu to nie przeszkadza? Nikt poważny nie zaprotestuje? Ale zaraz się otrząsam i odzyskuję trzeźwy osąd. Człowieku, przecież ty nie żyjesz w normalnym świecie. Przecież to jakaś kraina absurdu i hipokryzji. To świat, gdzie jedna, specjalnie uprzywilejowana grupa może pluć jadem i obrzucać gównem każdego, kto jest jej choć trochę nieprzychylny – i robią to przy ogólnym przyzwoleniu. Na jakiej podstawie przyznane są te przywileje? Bo mają ciężką historię? Bo ich dziadowie, których przypuszczalnie nawet nie pamiętają, cierpieli już całkiem sporo lat temu z rąk zwyrodnialców? Jak to możliwe?

Nie, człowieku, nie zadawaj takich głupich pytań – pamiętaj, na jakim świecie żyjesz…

Zastanawia mnie, dlaczego w zasadzie ten Naród jest „Wybrany”. Bo na pewno jest. Wystarczy, że większość ludzi tak kojarzy. Ale na dobrą sprawę, jest „wybrany” samozwańczo. Mój zdrowy rozsądek każe mi odrzucić wszelkie jakieś biologiczne i genetyczne uwarunkowania (chociaż słyszałem teorie, że swoją ponadprzeciętną inteligencję i spryt Żydzi zawdzięczają… zdrowotnym właściwościom czosnku i cebuli). Pozostają kulturowe i historyczne. Wygnanie z ich ziemi rozproszyło Żydów po całym świecie – a ich religijne wymagania sprawiły, że wszędzie, gdzie przybywali w większej ilości, opanowywali bardzo ważne sektory życia publicznego – wolne zawody (lekarze, prawnicy…) oraz handel i bankierstwo. A już zwłaszcza to drugie i trzecie wywoływało u prostego chłopa nieznającego podstaw ekonomii zgrzytanie zębami z wściekłości – szczególnie w czasach, gdy po ich własność przychodzili komornicy w czasach Wielkiego Kryzysu. Tę nieco instynktowną nienawiść swego czasu wykorzystali Bardzo Niedobrzy Ludzie – i do tego momentu wszystko jest jasne.

Ale teraz mamy koniec II wojny światowej – większość Żydów albo nie żyje, albo uciekła. W Polsce ostatnie niedobitki wygonił Gomułka. Jak kiedyś Żydzi stanowili 20% mieszkańców Łodzi, tak teraz nigdy żadnego nie widziałem, żyjąc w tym mieście (niedługo, co prawda). Dlatego pozostaje pytanie – dlaczego nas to w ogóle dotyczy? Przecież mowa o narodzie, który swoje państwo ma gdzieś daleko za Morzem Śródziemnym. A jednak Żydzi wciąż są obecni – jeżeli nie fizycznie, gdzieś za kulisami, to w świadomości, strachu i stereotypach ludzi. Ale wszak ponoć zarząd FED-u (prywatnej instytucji, która kontrolując drukowanie dolara, kontroluje w zasadzie całą, amerykańską ekonomię) składa się niemal wyłącznie z Żydów. Nie wiem, nie sprawdzałem. Nie widzę sensu – bo jeśli tak, to co wtedy? A poza tym rozum mi podpowiada, że ludzie, którzy doszli w życiu tak daleko, zwykle nie ograniczali się kwestiami narodowościowymi czy religijnymi.

Oglądałem kiedyś dokument o wycieczce izraelskich uczniów do Polski. Przerażający dokument. Z tego materiału wyłaniał się obraz państwa bezprecedensowej propagandy i indoktrynacji gorszej niż w Korei Północnej. Gorszej, bo skutecznej – jak nie wiesz, jak przeżyć kolejny dzień, w zasadzie mało cię interesuje, jak wygląda świat, więc ta koreańska propaganda to nieco inna bajka. Ale ta izraelska młodzież była sprawnie i skutecznie utwierdzana w przekonaniu, że są ofiarami zła całego świata. Wybierali się w Polsce rzecz jasna do Auschwitz – cała reszta naszego kraju mogłaby dla nich nie istnieć. Zapewne by tego zresztą chcieli, wnioskując po niektórych ich wypowiedziach. Po standardowej obróbce emocjonalnej, gdy z największego twardziela wyciśnięto łzy, przechodzono do obróbki merytorycznej – przekonywano ich, że to trwa nadal. Ich hotel był pod ochroną – „by ich nie pozabijali antysemici”. Ci uczniowie byli przekonani, że codziennie w Polsce są ogromne manifestacje przeciw Żydom. Że każdy, najbardziej niewinny przechodzień na polskich ulicach czyha na ich życie – a co najmniej nienawidzi z całego serca. Że cały świat za swój jedyny cel ma zniszczyć Żydów. Nie przesadzam ani odrobinę – oni naprawdę są wychowani w ten sposób i są o tym święcie przekonani. Świadczy o tym chociażby fakt, że przytłoczeni tą swoją fikcyjną wiedzą, niekiedy izraelskie wycieczki w ramach wyładowania i zemsty niszczyły hotele, w których przebywały (oczywiście nikt złego słowa nie powie, to się nam należy, jebanym antysemitom). Był też przezabawny, ale i przerażająco znamienny fragment, jak kilka Żydówek ucięło sobie pogawędkę (każdy w swoim języku) z dwoma przedstawicielami kwiatu polskiej inteligencji, lubiącej spędzać czas na ławeczce, racząc się trunkami wszelakimi. Generalnie starszy pan mało umiał się wysłowić, ale ogólnie był ciekawy, skąd są – bo myślał, że są z Chin. I to wszystko. A jak to zinterpretowały izraelickie dziewoje? Oczywiście przystosowały kompletnie niezrozumiałą dla nich wypowiedź do swojego schematu poznawczego – po jakimś czasie mówiły z przejęciem jakiemuś dziennikarzowi, że zostały bezpardonowo wyzwane od dziwek. Nie żartuję – one były o tym absolutnie przekonane. I na co to wszystko? Odpowiedź jest, wbrew pozorom, prościutka – Izrael jest państwem, gdzie do wojska musi pójść każdy, czy chłopak, czy dziewczyna. Rosną w związku z tym protesty tych pacyfistycznie nastawionych. I oni tą indoktrynacją są odpowiednio „nastawiani” na właściwą ścieżkę. „Rozumieją”, że muszą bronić swej krwi przed nienawidzących ich światem. I nagle zabijanie palestyńskich dzieci nie stanowi żadnego, moralnego problemu. Tak trzeba.

I tak oto mamy imperialistyczny, wspierany przez imperialistyczne USA, prowadzący skrajnie zaborczą politykę zarówno sposobem militarnym, jak i politycznym i medialnym kraj – a świat milczy. Jak to jest możliwe?

Momentami aż chce się w związku z tym zakrzyknąć jak ten pan:

OK, tak na serio to już by była przesada. Ale wrzucam tego dziadka będącego uosobieniem uroku nie bez powodu. W zasadzie, powody są nawet dwa:

1. Ten dziadek jest cholernie śmieszny.

2. Dobrze pokazuje on, jaki wpływ to wszystko ma na postawy części ludzi generalnie małomyślących

Chodzi mi o to, że wśród plebsu można wyróżnić dwie grupy. Tych, co aspirują do miana tolerancyjnych i oświeconych, w związku z tym łykają całą hipokryzję politycznej poprawności, jednocześnie ją powielając i wygłaszając mało rozgarnięte opinie, że istotnie „tak nie wolno” – ale czemu nie wolno, to już nikt nie wie. I jeszcze tych drugich, którzy bardziej instynktem niż rozumem wyczuwają zagrożenie, co sprawia, że szczekają i warczą jak zaszczuty pies – odpowiadając antysemicką nienawiścią na semicką nienawiść. Ci pierwsi mnie brzydzą, ci drudzy mnie martwią. Ponieważ to się dobrze nie skończy. Jak już mówiłem, po tym, jak już „się stało” (mówię o hitleryzmie i Holokauście), można by po prostu oddalić „problem” Żydów gdzieś daleko, do Izraela, i zapomnieć o wszystkim – znów żyć jak ludzie. Ale wygląda na to, że jednak Żydzi nie są wyjątkowi i przejawiają typową, ludzką cechę – nigdy, przenigdy nie nauczy się czegoś na własnym błędzie. Zamiast w rozsądnym wymiarze zadośćuczynić swe wielkie krzywdy, po dziś dzień dolewają oliwy do ognia, jakby z lubością podsycając nienawiść przeciw sobie. Może są pewni, że są teraz na tyle potężni, że całkowicie bezpieczni? Jeśli tak, to mówię – do czasu. I nie, żebym komuś groził, bo jestem wrednym antysemitą. Ale pewnych podstawowych, społecznych praw się nie oszuka. Im bardziej się wstrząsa szampanem, jednocześnie powstrzymując zakrętkę – tym mocniej w końcu wybuchnie.

Ja się nie obawiam powtórki Holocaustu. Ja się obawiam czegoś gorszego. Wszak, jak wiadomo, „ludzkość się stale rozwija – zabijamy siebie nawzajem na coraz to lepsze sposoby”…

Kto tutaj jest faszystą?

W końcu mój cykl „2 teksty w ciągu 6 dni” pękł. Cóż, nie mogłem utrzymywać tempa wiecznie, tym bardziej, że staram się unikać krótkich notek, a zarazem nie pisać na siłę. Więc teraz trochę spuszczę z tonu – planuję teksty w poniedziałek i w piątek. Zobaczymy, co z tego będzie.

O niezrozumieniu przez większość ludzi, na czym polega idea wolności słowa lub wolności w ogóle pisałem już wcześniej i zdaje się, że to temat-rzeka. Co i rusz napotykam się na jakieś historie, gdzie ktoś w ramach walki o wolność słowa pragnie zakneblowania usta komuś, kto inaczej myśli. Podręcznikowym przykładem jest niedawne wystąpienie niejakiej Sabiny Złotorowicz, która zaapelowała do prezydenta Opola, by ten zabronił przeprowadzenia dyskusji między Pawłem Kukizem a działaczami ORN-u. W ramach wolności poglądów i demokratycznych wartości, oczywiście. Nikt nie będzie nam solą w oku ze swoimi nieprzystającymi poglądami! By dopełnić obrazu zgrozy, pani Złotorowicz działa z ramienia „Amnesty International”, a przynajmniej tak deklaruje. Tak czy owak, respekt minus dla tej organizacji.

Dzisiaj jednak będzie o wzruszającej historii, która nie jest nam tak odległa – gdyż dzieje się ona za zachodnią granicą, we wsi na Pomorzu Przednim. Ten rejon Niemiec słynie z wysokiego poparcia dla rosnących w siłę grup narodowosocjalistycznych. Polecam lekturę dla łatwiejszego ogarnięcia tematu:

http://www.presseurop.eu/pl/content/article/503381-moj-sasiad-nazista

Gdy jednak ktoś jest wyjątkowo leniwy, ja będę wyjątkowo uprzejmy i streszczę, że artykuł opowiada o pewnym, niemieckim małżeństwie, które stanowi ostatni bastion oporu w środowisku wiejskim, które politycznie jest opanowane przez neonazistów. Zacznijmy od tego, że skala opisanych zjawisk, a często wręcz ich absurd sprawia, że mam skłonności do wątpienia w wiarygodność tego reportażu. Przyjmijmy jednak, że wszystko jest prawdą. Na początek możemy przepisowo dać się ogarnąć zgrozie i przerażeniu, czytając o prześladowaniach ostatnich samurajów demokracji przez krwiożerczych faszystów, którzy nie przebierają w środkach, by dać im do zrozumienia, że dla państwa Lohmeyerów nie ma miejsca. Choć nie są oni jedynymi nie-nazistami w okolicy, pozostali wolą się nie wychylać, gdyż nie lubią mieć szczurów w skrzynce pocztowej, za to lubią mieć szyby w oknach. Ofiary więc zdane są na siebie w tej tragicznej walce.

Ale to tylko „na początek”. Potem warto się nieco otrząsnąć i spojrzeć na sprawę trzeźwo i neutralnie. Oczywiście, nie jestem aż takim idącym pod prąd, by popierać to, co robią „Aryjczycy” – ale chodzi o ich konkretne czynności, a nie ich światopoglądy same w sobie. Wciąż jestem jednak na tyle „alternatywny”, by widzieć drugą stronę medalu – która ujawnia się w pojedynczych fragmentach tekstu. Wspieram to nieszczęsne małżeństwo w ich walce o swoje własne życie i własne poglądy – ale nie będę przymykać oczu na przejawy myślenia z cyklu „ja wiem najlepiej, reszta powinna myśleć jak ja”.

Więc zacznijmy po kolei. Tekst jest skonstruowany tak, że powoli wprowadza mnie w to iście „demokratyczne” myślenie i przygotowuje na nie, by w końcu uderzyć takimi twierdzeniami:

Poczucie osamotnienia nie jest także obce Dieterowi Maßmannowi, burmistrzowi Hoppenrade, położonej sto kilometrów stąd na wschód. W grudniu ubiegłego roku rozwścieczeni neonaziści chcieli pobić jego kolegę z sąsiedniej gminy.

Odmówił on bowiem wydania zaświadczenia, że prezydent Niemiec zostanie honorowym ojcem chrzestnym siódmego dziecka rodziców sympatyzujących ze skrajną prawicą [w Republice Federalnej przywilej ten przysługuje dzieciom z rodzin wielodzietnych – przyp. tłum.], a także wstrzymał wypłatę becikowego w wysokości 500 euro.

Czyli mówiąc wprost – odmówił tym ludziom tego, co im się należało tylko dlatego, że wyznają nie takie poglądy, jak trzeba. Oczywiście, nikt tego nie przyzna wprost – zawsze się przecież znajdzie jakaś wymówka, że tak nie można, że przecież to naziści, oni zjadają Żydów na kolację i tak dalej. Ale, choć osobiście jestem przeciwny takim świadczeniom jak becikowe (wszelkim innym w zasadzie też), jednocześnie uznaję i szanuję obowiązujące reguły gry – reguły, które ten burmistrz złamał, a teraz on uchodzi za ofiarę. Choć zapewne nie wyrażam aprobaty dla reakcji neonazistów (coś czuję, że będę musiał często to powtarzać – a i tak pewnie znajdzie się jakiś baran, które powie, że jestem faszystą) – nie dziwię się wcale, że się wściekli.

Na zewnątrz Artamani sprawiają wrażenie ludzi pokojowo nastawionych do świata. Żyją w wielodzietnych rodzinach, zajmują się ekologicznym rolnictwem, protestują przeciwko inżynierii genetycznej – i popierają NPD, z której to w landtagu Meklemburgii-Pomorza Przedniego zasiada obecnie sześciu posłów.

(…)

Artamani są wykształceni i działają bardzo sprytnie. „Starają się zaistnieć w świadomości publicznej za pośrednictwem różnego rodzaju stowarzyszeń oraz działalności w ochotniczej straży pożarnej”, mówi Maßmann.

Konstrukcja pierwszego cytowanego akapitu jest rozczulająca – wymienienie (z pewnością nielicznych) zalet tych ludzi, by na końcu przywalić gromem, który rujnuje cały ten obraz – „popierają NPD”. Co jest emocjonalnie równoważne z „spuszczają krew z małych dzieci i piją ją jako aperitif”. Z drugim akapitem jest podobnie – te potwory nawet jeśli robią coś poza grabieniem i mordowaniem Żydów, to na pewno robią to, by szerzyć zło i zepsucie. Powinno się im zabronić służyć w straży pożarnej! Najlepiej by było ich zamknąć w chacie i zabić drzwi dechami, by się nie wychylali ze swoimi chorymi poglądami. Typowa „demokratyczna” retoryka.

I teraz prawdziwa bomba, najsmaczniejszy kąsek z całego reportażu:

Latem każdego roku Lohmeyerowie organizują festiwal, aby pokazać, że nie całą wioskę wzięli w posiadanie naziści. Na pytanie, czego by sobie najbardziej życzyli, odpowiadają zgodnie – delegalizacji NPD. Tylko w ten sposób można pozbawić tych ludzi struktur organizacyjnych.

Tego samego zdania jest Dieter Maßmann z Hoppenrade. Cała trójka nie robi sobie jednak większych nadziei na wznowienie postępowania o wyjęcie partii spod prawa. Tak długo, jak Berlin widzi w neonazistach problem Niemiec Wschodnich, nie ma co liczyć na poprawę sytuacji

I to jest właśnie to, co autor tego tekstu nazywa na początku „wzorową, obywatelską postawą”. Rzygać mi się chce od tej komunistycznej retoryki. Tępienie wrogów ludu, wszelkich podżegaczy i krwiożerczych przeciwników naszej demokracji – to iście obywatelska postawa. Niewątpliwie ta postawa jest prawdziwie demokratyczna – lecz nie uważam tego za zaletę, tylko mnie to przeraża. Przeraża mnie karanie ludzi za odmienne poglądy, próby kneblowania im ust. Przeraża mnie pojęcie „myślozbrodnia”, którą niewątpliwie popełniają ci neonaziści w oczach tych „bojowników o słuszną sprawę”, walczących pod przykrywką „obrony wolności” – która jest kłamstwem, bo właśnie oni Wolność zwalczają najskuteczniej. To zresztą tylko jedno z szeregu kłamstw. Innym np. jest wmówienie ludziom, że „demokratyczny” to synonim do „wolnościowy”. Tylko w demokracji może istnieć wolność! Jak ktoś ją łamie, to łamie zasady demokracji.

Nie łamie. Właśnie się do nich stosuje, co widać po tej całej sprawie. Temu gronu ludzi zabiera się wolność do własnych poglądów, ponieważ nie podobają się one Większości – a w demokracji to jest wystarczający powód. Dlatego ten ustrój jest właśnie podatny na brak wolności i uciskanie – mniejszości przez większość. Pisałem już o tym kiedyś – nie ma czegoś takiego jak „wolność poglądów, za wyjątkiem poglądów nazistowskich, komunistycznych itp.” To jest jedynie wolność wybiórcza, tylko dla tych, co myślą jak my – czyli czysta kpina, nie wolność. Można karać ludzi za ich czyny – takie jak dręczenie czy paserstwo (za co zamknięto przywódcę tych nazistów, oby nie pod zmyślonym pretekstem…) – ale jeśli karzemy ich również za myśli i poglądy, to stajemy się nimi. Jesteśmy faszystami, którym pojęcie Wolności jest obce. Czas się z tym zmierzyć – i przyznać się do tego, albo zmienić drogę.

Dlatego choć rozumiem desperację państwa Lohmeyerów, którym radykaliści nie uczynili życia łatwym, i popieram ich, jeśli chodzi o ich prawo do obrony swych „demokratycznych” poglądów, kiedy czytam takie wyraźne, przesycone nienawiścią deklaracje, że chcą zakneblować „innym” usta i wpakować ich za kratki tylko za to, że nie myślą „jak trzeba”, to muszę powtórzyć tytułowe pytanie – kto tu jest faszystą?

Ponieważ ja nie potrafię rozróżnić.