Tropico 4

Tropico to była jedna z najukochańszych gier dziectwa mojego. Wracałem do niej kilka razy i nigdy nie mogłem wyjść z wrażenia, że już dekadę temu (czyli na warunki technologii komputerowej – całe wieki) potrafiono robić gry tak kompletne, zaawansowane i grywalne. Gdyby wydało ją dopiero dzisiaj jakieś małe, niezależne studio, to przypuszczalnie nie miałoby się czego wstydzić. Tej grze po prostu niczego nie brakowało – chciało się w nią grać aż do przesytu, kiedy można było znowu ją odstawić i wrócić do niej po jakimś czasie, by znów od zera zabudować jakąś wyspę.

Ja właśnie płaczę teraz, tyle wspomnień

Z czasem jednak człowiek zawsze ma tendencję do rozglądania się za czymś lepszym, za jakimiś usprawnieniami i poprawkami. Dlatego też rozglądałem się za kontynuacjami serii. Był jakiś dodatek do pierwszej części, ale, jak to dodatek, wprowadzał jedynie parę małych zmian. Później była dwójka – która niestety okazała się rozczarowaniem. Politykę i dyktaturę zamieniono na piratów – i jakoś cały czar gry prysł. Może byłem do niej źle nastawiony, ale nie przyciągnęła mnie niczym. Nawet grafika była jakaś taka gorsza. Twórcy chcieli zmienić kurs i niestety wpadli do przydrożnego rowu. Gra przeminęła z wiatrem przez mój dysk.

Później była dłuuuga przerwa – przerwa na tyle długa, że  zdążyłem w zasadzie już stracić nadzieję, że ktoś odnowi ten pomysł, i powoli zapomniałem. I ten mój szok, kiedy u schetyny (który już olał bloga, leń śmierconcy) zobaczyłem płytę z CD-Action, a na niej demo Tropico 3. CO, JEST TROPICO 3, CO KURWA, JAK, CO GDZIE KURWA MAMO JEZUS MARIA – tak wyglądały mniej więcej moje myśli wtenczas. Pozyskałem (oczywiście, jak najlegalniejszymi sposobami) grę, jak tylko mogłem. Cholera, no początkowo byłem w siódmym niebie – powrócili do tradycji jedynki i znowu byliśmy dyktatorem na latynoskiej wyspie, produkując cygara, rum i wznosząc hotele. Jednak gra szybko mi się znudziła – była przede wszystkim zbyt łatwa. Jakoś nie miała w sobie tego czegoś – i nie wiem, czy to ona się popsuła, czy ja się zestarzałem.

Znów minął jakiś czas i tym razem już z wyprzedzeniem dowiedziałem się o mającej wyjść czwartej części. I cóż, zapowiadało się na zero zmian (jakieś katastrofy naturalne, to ich nie było w trójce?), ale jednak to w końcu Tropico, poza tym dawno nie grałem i znowu mnie naszła chcica na tę grę, a więc i w tę część zagrałem.

I w tym momencie mógłbym napisać, że w zasadzie nie dopatrzyłem się prawie żadnych różnic w stosunku do części trzeciej, ale wtedy tekst byłby za krótki, więc muszę jeszcze trochę posmęcić. W zasadzie największą zmianą od pierwszej części, jaką zauważyłem, to te drogi i samochody. W sumie fajnie, bo wyspa wygląda bardziej jak miasto niż jak zbiór losowo porozrzucanych budynków.

Oprócz tego, co można dodać? Ileś tam nowych budynków (można se nawet postawić Jezusa takiego jak w Świebo Rio de Janeiro), które nie dają raczej nic szczególnego? Okej, teraz możemy mieć „rząd” – tyle że ministrowie są potrzebni jedynie do wydawania dekretów, poza tym nie ma znaczenia, kim są, bo i tak nic nie robią – trochę szkoda. I jeszcze jest coś takiego jak „Giełda papierów wartościowych” – budynek ten sprawia, że na naszej wyspie przestaje panować czysty komunizm, bo co jakiś czas pojawiają się oferty inwestorów, co nam walną jakiś budynek i będą płacić zań czynsz, a zyski idą do niego. Problem w tym, że ta giełda jest dość droga i jeszcze do tego potrzebuje pracowników z wyższym wykształceniem – co oznacza, że pozwolić na nią możemy sobie dopiero w późnej fazie gry, kiedy już wszystko i tak sami pobudowaliśmy (frakcja kapitalistów i tak jest zachwycona, oczywiście). Dodano także pewne „ewęty”, czyli jakieś zadanie czy losowe zdarzenia, które mają nieco urozmaicać rozgrywkę, ale średnio to wychodzi jednak – mimo wszystko quest typu „Walnij jakiś budynek, a ja Ci dam bukiet kwiatów” nie jest zbyt porywający.

Na domiar złego czwórka powiela błąd trójki – jest po prostu za łatwa! W ciągu mojej 50-letniej rozgrywki ani razu nie dostałem w wyborach mniej, niż 90%, nigdy nie miałem żadnego buntownika, a przez większość czasu po prostu srałem kasą tak, że nie miałem co z nią zrobić. Po prostu nuda. I nie wiem, czy to gra istotnie jest łatwiejsza, czy może ja byłem jeszcze za głupi, gdy grałem w jedynkę, i dlatego w nią grało mi się trudniej. Ale do dziś pamiętam, jak w jedna z misji w kampanii polegała na tym, że trzeba było utrzymać sie na stołku przez 50 lat, mimo wolnych wyborów co kilka lat i mimo wbrednych obywateli. W krytycznym momencie wybrałem wybory jednym głosem – to były emocje…

Całość gry jest, przynajmniej w założeniu, przesycona humorem. Co jakiś czas nasi doradcy powiedzą to i owo w radiu, komentując nasze poczynania. Czasem jest nawet zabawnie, ale w większości przypadków jest to humor wymuszony.

Ogólnie, jest to wciąż stare, dobre Tropico – grałem dość intensywnie, a potem mi się znudziło. Twórcy muszą poważnie pomyśleć, jak uczynić rozgrywkę ciekawszą – bo jednak dodanie paru nowych budowli czy paru jakichś losowych wydarzeń na krzyż to za mało. Może moja ocena nie jest pełna, bo w tej grze jest jakaś kampania, którą się nie zainteresowałem. Przeszedłem pierwszą misję, a potem se odpuściłem, bo jednak każda misja to budowanie jakiejś wyspy, spełniając jakieś tam założenia – nuda. Moją opinię opieram głównie na 50-letniej rozgrywce na freeplayu – moim ulubionym trybie.

Tutaj miał być skrin z mojej wyspy, ale nie mogę go znaleźć, więc daję zdjęcie pięknego jabłka

Jeszcze krótkie słówko o spolszczeniu – oczywiście kinowe, zgodnie z obecną modą, nad którą ubolewam. Jakoś pierwsza część była zdubbingowana i wyszło bardzo fajnie. Poza tym – ooj, wyczułem translator, kiedy nazwiska niektórych angielskich osób mieszkających na naszej wyspie brzmiały „Śnieżny” lub „Brązowy”…

Podsumowując, Tropico 4 to fajna gra, ale tylko na parę dni. Jakoś szybko się nudzi, głównie dlatego, że jest dziecinnie prosta – i to przede wszystkim należałoby zmienić. Poza tym, fajnie sobie pobudować i patrzeć na tych wszystkich ludzików łażących na ulicach, ale kiedy już się zbuduje wszystko, to już nie ma za bardzo, po co grać.

PS Przeszedłem też Modern Warfare 3 – ale tu już naprawdę nie ma o czym pisać. Silnik gry dokładnie taki sam, i taka sama sztampa, kicz i tania akcja, wybuchy, strzały, walące się budynki i tym podobne. Czyli wszystko tak, jak było, i jak chyba powinno być.

Książka Metro 2033

Duża przerwa, jak zwykle zresztą, ale jednak nie próżnowałem tak całkowicie w tym czasie. Zacząłem czerpać jakiś użytek z mojego konta na jutubie – teraz, oprócz trollowania w komentarzach, będę zamieszczał tam moje poetyckie tłumaczenia piosenek najróżniejszych.

www.youtube.com/user/Sutek222

Póki co jest tam parę piosenek z My Little Pony (tak, tak – I’m a brony), ale zamierzam tam dodawać najróżniejsze rodzaje muzyki, generalnie wszelką, jaka mi się spodoba i której odczuję potrzebę przetłumaczenia.

Tymczasem jakiś czas temu skończyłem lekturę książki „Metro 2033”. Ma ona już ładnych parę lat, ale stosunkowo niedawno stała się ona całkowicie darmowa i można ją legalnie pobrać w pdf-ie ze strony – no kto by pomyślał – metro2033.pl

(Nie wiem, czy po adresie strony internetowej można dać kropkę, a chciałbym już nowe zdanie, więc zacznę od nowego akapitu.)

Skorzystałem z tej życiowej okazji i pobrałem to dziecko rosyjskiego pisarza Dymitra Głuchowskiego (nie „Dmitry Glukhovsky”, jak próbowała przekonać mnie okładka), o którym przedtem dużo się nasłuchałem, i to przeważnie dobrego, ale ludzie generalnie nie mają gustu, więc podchodziłem do tego utworu z dużym sceptycyzmem.

W zasadzie nie tylko się „nasłuchałem”, ale nawet miałem pośredni kontakt w postaci gry komputerowej o tym samym tytule, która była oparta na książce i którą miałem okazje przejść kiedyś-tam dawno temu – przez co moje jej wspomnienie nieco się zatarło, poza tym, że miała stalkerowy klimat i fajny system rag-doll. Pamiętałem też trochę fabuły, która nie wydała mi się szczególnie zachwycająca – ot, kolejne postapokaliptyczne uniwersum, które w momencie wydania gry było już mocno sztampowe i dość dziecinna w moim ujęciu wizja świata metra, do którego schronili się ocaleli mieszkańcy Moskwy. Pamiętam, jak rozbawili mnie tzw. „faszyści” – otóż dość spora grupa ludzi uznała, że ocaleniem dla dogorywającej ludzkości jest stworzenie w metrze idealnej kopii Trzeciej Rzeszy, w której wojskowi zwracają się do siebie tytułami w stylu „Herr Unteroffizier” i w ogóle lubią do siebie mówić po niemiecku, by podkreślić, że wyznają taką, a nie inną ideologię. W grze było to przedstawione tak groteskowo i dziecinnie, że ciężko było mi potem przyjmować to uniwersum na poważnie.

Z powyższych względów dosyć nieufnie zacząłem lekturę, spodziewałem się raczej dość banalnej i przeciętnej historii. A historia opowiada o świecie jakieś 20 lat po wojnie nuklearnej, w którym jedyni przedstawiciele rodzaju ludzkiego, o których nam wiadomo, żyją w podziemnych tunelach i stacjach moskiewskiego metra, które pełniło wszak także funkcję schronu przeciwatomowego. W tym światku żyje sobie bodaj 20-letni chłopak imieniem Artem (czy Artjom, same Ruskie pewnie nie wiedzą, oni mają jakieś dziwne jazdy z literką Ё), który przypadkowym zrządzeniem losu stał się odpowiedzialny za ocalenie ludzkości, czy może raczej jej nędznego cienia. No, banał troszkę. Ale by wykonać to zadanie, Artem będzie musiał przebyć spory kawał metra, a to już niezła podstawa do długiej opowieści.

Cała fabuła kręci się wokół głównego bohatera – towarzyszymy mu bez przerwy przez całą jego pełną przygód podróż. W jej trakcie poznajemy dość różnorodny, ale zarazem ponury świat tuneli i stacyj, nasz bohater oczywiście parę razy cudem ocaleje z niezłych tarapatów, pozna ludzi mniej lub bardziej dziwnych i będzie przez ten czas prowadził jakieś filozoficzne dywagacje. Brzmi dość głupio, ale jednak muszę przyznać, że w zasadzie głupie nie jest – cała książka jest całkiem ciekawą refleksją na temat człowieka, jego roli w życiu, jego powinnościach i o przeznaczeniu. I nawet ci faszyści nie wydają się już tak dziecinnie absurdalni. Wygląda to ciekawiej niż w grze w każdym razie.

Muszę jednak napisać parę słów o samym świecie. Niestety, książka na samym starcie zgarnia punkty karne, ponieważ powiela absurdalny, plebejski mit, iż skutkiem promieniowania jest to, że zwierzętom wyrastają drugie głowy i stają się one przerażającymi potworami do zabijania. No błagam. Nie chcę się tu zagłębiać w naukowe rozważania, ale ustalmy, że promieniowanie trochę zwiększa szanse na wystąpienie mutacji, a wszelka bardziej zaawansowana mutacja, która wystąpiła u bardziej zaawansowanego organizmu, jest jakoś w 99% przypadków letalna – a szansa na to, że owa mutacja przyniesie jakikolwiek użytek delikwentowi, jest już w ogóle w zasadzie zerowa. Niestety, w Metrze 2033 mamy koncepcję, że w wyniku wojny nuklearnej gołębie zamienią się w krwiożercze pterodaktyle. Jest to tym dziwniejsze, że ponoć autor konsultował się z jakimiś biologami w trakcie pisania książki (jak i z wieloma innymi osobami – Metro 2033 było publikowane na blogu i aktualna wersja jest w zasadzie dziełem kolektywnym).

W ogóle w trakcie czytania książki byłem niezadowolony, że jest w niej strasznie dużo metafizyki. Spodziewałem się jednak bardziej racjonalnego podejścia, a tu kumie, jakowyś demuny chadzajo tu panie złoty, Staszka, bież inu chyżo po ksiundza, coby egzorcyzma łodprawioł. Po przeczytaniu książki jednak mam inne zdanie, gdyż ostatecznie wszystko zostało w miarę sensownie wyjaśnione, bez odwoływania się do duchów przodków poruszających się rurami w tunelach metra. Dlatego szczęśliwie można zaliczyć ten utwór do science-fiction, nie do fantasy.

Ostatecznie historia jest niczego sobie, chociaż mam uwagi co do zakończenia, w którym wystąpił IMHO  mało przekonujący zwrot akcji. Autor się starał, by nie było hollywoodzkiego happy endu, ale jakoś średnio wyszło. To już zresztą ocenicie sami, bo nie będę przecież spojlował.

Summa summarum, jednak Metro 2033 nie okazało się tak słabe, jak sądziłem, że będzie. Nie stanie sie krzywda temu, co ją przeczyta, więc mogę ją z czystym sercem polecić – poza tym, jest za darmo, co nie?